sobota, 23 listopada 2013

Pedofilski skandal w międzywojennym Poznaniu vol. II

W pół roku po pierwszej publikacji "Tajny Detektyw" pisał już wołami: "SPRAWA PIEKUCKIEGO", choć przecież uwikłanych było w nią znacznie więcej osób. Na okładkę trafiła jednak niejaka Genzlerowa, poprzednio niemalże pominięta - choć  to właśnie od niej zaczęła się cała sprawa. Pedofile zostali trafieni rykoszetem. W jaki sposób wpadli?



Dalej widzimy misternym, całostronicowy fotomontaż, łączący dwie wielkopolskie sprawy: skandal pedofilski i tajemniczego kościotrupa, znalezionego pod Chodzieżą. Przewijający się w tekście Hałas pojawił się również poprzednio - zbrodnia, którą popełnił, była stosunkowo świeża i dobrze pamiętana przez poznaniaków.



A teraz poczytajmy sobie dokładnie, co też reporter ma do powiedzenia o Piekuckim, jego kompanach i o stręczycielkach:




Od pierwszego wybuchu skandalu minęło już cztery i pół miesiąca; być może w międzyczasie "Tajny" relacjonował przebieg sprawy - tego nie wiem, nie mam wszystkich numerów. Tak czy owak, Piekucki, Hirszberg i koledzy wpadli za sprawą zwykłej męskiej zazdrości Franciszka Genzlera, murarza. 

Z Genzlera był człowiek prosty i, zapewne, dobry - ale z żoną, Małgorzatą, jakoś mu się nie układało; dwójkę dzieci mu wprawdzie urodziła, ale zaczęła coraz częściej znikać z domu. Mamy zresztą lata kryzysu i niewykluczone, że cała rodzina biedowała, Genzlerowa zaś była - po mamusi - osóbką przedsiębiorczą. Problem tym, że swój biznesik trzymała w tajemnicy przed mężem, który zaczął podejrzewać, że żona "nie mając złota ni miedzi zarabia tym, na czym siedzi", innymi słowy - że się trudni, jak to drzewiej w Poznaniu mawiano, "kurewstwem pokątnem". A kiedy w mieszkaniu pojawiła się niejaka Mehringowa i zażądała od Genzlerowej 10 złotych "za pokój", Genzlera opanowała zazdrość dzika i udał się w te pędy na posterunek policji. Nie spodziewał się jednak, że to nie jego żona będzie główną oskarżoną w procesie.

Zaczęło się tak, że matka Małgorzaty, Maria Hermanowa, ze swoją znajomą Mehringową wynajmowała "eleganckim panom" pokoje na godziny. Ponieważ jednak apetyty panów były specyficzne i rosły w miarę jedzenia, panie rozszerzyły asortyment usług: nie tylko stręczyły małe dziewczynki, ale jeszcze do prac dodatkowych zgodziły dwie względnie młode kobiety: Małgorzatę właśnie i niejaką Helenę Stróżyk. W policyjnej akcji wpadły wszystkie - i od razu trafiły do szpitala na oddział chorób wenerycznych. W przeszukanych mieszkaniach natrafiono zaś na wspomniany już zbiór 150 zdjęć nagich dziewczynek, często w niedwuznacznych pozach z oskarżonymi.

Proces toczył się wprawdzie przy drzwiach zamkniętych, ale dziś wiemy nieco więcej: dziewczynki zeznały, że "pracowały" nie tylko w mieszkaniach Mehringowej i Hermanowej, ale i u Piekuckiego i jego kolegów. Przynajmniej raz "Genzlerowa mając stosunek z jednym z oskarżonych zawołała [dziewczynkę] specjalnie i kazała się jej przypatrywać". Wszyscy też robili im zdjęcia - Andrzejewski przyznał, że w tym czasie całował i głaskał dzieci, ale generalnie wszyscy oskarżeni starali się z całych sił umniejszyć swoją winę. Jak się zdaje, mieli nadzieję na wyrok uniewinniający. Ale o wyroku - w następnym, ostatnim już odcinku.


Za: "Tajny Detektyw" nr 33, rok II, 14 VIII 1932, wywiad z Kamilem Janickim

wtorek, 5 listopada 2013

Pedofilski skandal w międzywojennym Poznaniu vol. I

Osiemdziesiąt lat temu konserwatywnym Poznaniem zatrząsł ogromny skandal: nie tylko wykryto szajkę pedofilów i stręczących im dziewczynki rajfurek, ale w dodatku między winnymi znalazły się szanowane figury: restaurator, kupiec, kierownik fabryki mebli i, przede wszystkim, podpułkownik rezerwy Feliks Piekucki.



Okładka "Tajnego Detektywa" była - co dziś może nie jest tak oczywiste - niebywale śmiała. Pamiętajmy, że lata trzydzieste są okresem prawdziwego kultu wojskowości, a pokazanie wojennego bohatera w pełnym umundurowaniu jako dobierającego się do dziewczynki "erotomana" (słowa "pedofilia" wówczas chyba nie stosowano) groziło nie tylko interwencją cenzury i konfiskatą całego numeru (nawiasem mówiąc: jeden z posiadanych przeze mnie egzemplarzy nosi na okładce napis: "zupełnie nowy numer po konfiskacie"), ale i - czy może: przede wszystkim - zdemolowaniem redakcji i pobiciem dziennikarzy przez "słusznie wzburzonych patriotów", czyli bojówki. Zwłaszcza, że Feliks Piekucki miał w Poznaniu spore wpływy. W roku 1934 wprawdzie chwile największej chwały miał już za sobą (w czasie powstania wielkopolskiego, na przełomie roku 1918 i 1919, został pierwszym polskim komendantem miasta), nadal jednak sprawował ważne funkcje publiczne.

Ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego: Feliks Piekucki prowadzi defiladę w wyzwolonym Poznaniu (1919)

Ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego: Feliks Piekucki przekazuje sztandar pułkowy (1919)

Związany mocno z endecją i kościołem katolickim, Piekucki był twórcą widowiska "Męki Pańskiej" w trakcie Kongresu Eucharystycznego w Poznaniu (w 1930 roku), a przede wszystkim: komendantem Legionu Wielkopolskiego, czyli lokalnej gałęzi Legionu Rzeczypospolitej Polskiej, antypiłsudczykowskiej, prawicowej organizacji kombatanckiej, założonej w Warszawie w 1928 roku. W życiu prywatnym za to wiodło mu się niespecjalnie: w roku 1925 ucierpiał srodze w poważnym wypadku (na drodze pod Obrzyckiem poniosły konie ciągnące powóz, którym jechał z kuzynem i rządcą majątku; rządca wyskoczył, łamiąc kręgi i ginąc na miejscu, kuzyn został ciężko pokaleczony, a sam Piekucki złamał obie nogi) oraz, co osobliwie typowe dla katolickich moralistów, rozwiódł się z żoną. Dopiero z czasem wyszło na jaw, jak się pocieszał:






A jak doszło do wysypania całej szajki? O tym w następnym odcinku.

PS: O wspomnianej w tekście szantażystce Marii Lewandowskiej wspominałem już kiedyś; obie te sprawy wyszły na jaw mniej więcej w tym samym czasie i wspólnie zadawały ciosy poznańskiej konserwie, bowiem Lewandowska była córką szacownego aptekarza, powstańca wielkopolskiego i katolicko-narodowego posła, Zenona Lewandowskiego.

Za: "Tajny Detektyw" nr 14, rok II, 3 IV 1932

poniedziałek, 4 listopada 2013

Może panowie bandyci pozwolą papierosika? Czyli opowieść o Byku z bykiem.

Na fali popularności słynnego duetu przestępczego reporterzy "Tajnego Detektywa" wyśledzili i wypytali o młodość zbójców nie tylko starą Macużynę, ale i rodzinę Byka; materiał o jego pierwszych zbrodniach trafił na łamy po udanej obławie, w której policjanci w końcu Byka dopadli i zastrzelili.


Jeszcze wiele lat po śmierci Byk był pamiętany jako sławny bandyta - choć przecież konkurencję miał sporą, bo międzywojenna Polska bandytami stała. W historiach mojej babci pojawiał się zrazu w historiach o tym, jak w latach 20-tych mój pradziadek chadzał po gościńcu na Kielecczyźnie z odbezpieczonym rewolwerem, jak w westernie. "Po latach, już jako dorosła, znalazłam na strychu stare roczniki jakichś gazet kryminalnych z czasów mojego dzieciństwa, i tam były mrożące krew w żyłach historie o bandycie Byku." Z czasem, w miarę jak traciła pamięć, postać z gazet - dam głowę, że były to roczniki "Tajnego Detektywa" - zlała się jej z historią o rabowaniu dworu w Lisowie. To Byk z kompanami miał się tego dopuścić, o czym tak mniej więcej opowiadała mojej matce i mnie:

- Po pierwszej wojnie zbójcy, grasowali i grasowali. Mój ojciec po przyjeździe do Polski, parę lat później... ze dwa-trzy lata później... kiedy musiał się wybrać gdzieś dalej poza wieś, to chadzał z dwoma nabitymi rewolwerami w dłoniach...
- Jak John Wayne.
- ... jak John Wayne. Albo jak Gary Cooper. No. Bardzo było niebezpiecznie, a najgorszy był taki gang Byka... gang, bo ja wiem, czy tak to można nazwać... dwóch ich było, czasem trzech. Wiem, że herszt nazywał się Byk, bo kiedy już byłam dorastającą panienką, znalazłam na strychu gazety z tego okresu, w których opisywano ich kolejne wyczyny. Mieli na sumieniu kilka osób, a akurat tego dnia, kiedy pojawili się w Lisowie, zabili jakąś staruszkę w sąsiedniej wsi. Czy może umarła na zawał, kiedy jej grozili pistoletem? Nie pamiętam. W każdym razie ja byłam maleńka i, wiem to z opowieści mamy, leżałam w kołysce w sąsiednim pokoju. Mój dziadek pracował w gabinecie.
- Znamy to na pamięć... - rzuciła mama.
- I co z tego? - bezpośredniość tego typu pytania odbiera na jakiś czas możliwość argumentowania, więc nie przeszkadzaliśmy więcej w potoku narracji - Dziadek pracował w gabinecie. Musiało być lato, bo żniwa, wszyscy w polu, wieś puściuteńka. I nagle, w samo południe, do dworu wpadają bandziory, Byk i ten jego pomagier, i dawaj rabować po wszystkich szafach, wygrażać pistoletami... Na rogu stołu, pokazywała mi to potem i mama, i babcia, na rogu takiego wielkiego dębowego stołu układali łupy: srebra, biżuterię, zegarki. Przetrząsali papiery, wybebeszali szuflady biurek, wrzeszczeli potwornie. Drzwi do gabinetu dziadka otworzyli kopniakiem, a dziadek tylko podniósł oczy znad papierów, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, wyciągnął papierośnicę i powiedział...
- "Może panowie bandyci pozwolą papierosika?" - krzyknęliśmy z mamą chóralnie.
- ...a oni - ciągnęła niezrażona babcia - owszem, pozwolili. Pomagier dalej rabował i układał wszystko na rogu stołu w salonie, a Byk rozsiadł się i palił, zarekwirowawszy dziadkowi srebrną papierośnicę, zegarek i banknoty. A wtedy moja mama, i nie potrafię jej tego przebaczyć po dziś dzień, zamknęła drzwi pokoiku, w którym spałam, na małą, byle jaką zasuwkę, i czmychnęła z domu tylnym wejściem, wiecie, że moja mama zawsze biegała zamiast chodzić, a co dopiero wtedy, dobiegła do dzwonu na trwogę i zaczęła bić, bić w dzwon bez opamiętania. Ludzie podnieśli głowy znad zboża i rzucili się ku wsi, a bandyci zwiali gdzie pieprz rośnie, zostawiając w popłochu wszystko, co zgromadzili na rogu stołu. Niedługo potem złapano ich i dostali jakieś bardzo wysokie wyroki... ale wiecie, nie mogę wybaczyć mamie, że zostawiła dziecko, bo mogliby się dostać bez problemu do kołyski, raz kopnąć drzwi i po wszystkim. Przez wiele lat śniło mi się to tak wyraźnie, jak własne wspomnienie: odpadające po kolei gwoździki, pękającą zasuwka i bandyci wdzierający się do mojego pokoiku, zabierający mnie z kołyski... brrr, nawet teraz mam dreszcze, kiedy o tym pomyślę.

Opowieść jest, niestety, z faktograficznym bykiem, i to sporym. Rabunek był prawdziwy, nazwisko zbója - już nie. Byk, poza wszystkim, działał głównie siekierą - dopiero Maczuga używał tak subtelnego narzędzia, jak rewolwer. Po drugie, grasował raczej w Małopolsce niż na Kielecczyźnie: z Trzciany do Lisowa było z siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt kilometrów. Po trzecie, moja babcia urodziła się w roku 1919, kiedy zatem leżała w kołysce, Byk, i owszem, wszedł na przestępczą drogę, ale rąbał siekierą w najbliższych okolicach. Natomiast, i owszem, na strychu mogła po latach znaleźć numery "Tajnego Detektywa" i skojarzyć słynnego rozbójnika z tym bezimiennym hersztem, który dał się złapać na uprzejmość mojego prapradziadka, Leonarda Brokla. 

Prawdziwą - a przynajmniej: prawdziwszą - historię Antoniego Byka można przeczytać poniżej:






Za: "Tajny Detektyw" nr 32, rok IV (5 VIII 1934)